Moja przygoda z Biegiem Rzeźnika! Endriu i Mariusz

Moja przygoda z Biegiem Rzeźnika! Endriu i Mariusz

 

I tutaj pierwszy raz poczułem klimat tej imprezy, ponad 1000 biegaczy, każdy uzbrojony w plecak biegowy i czołówkę, bo start w środku nocy (3:30), i do pokonania prawie 80km z przewyższeniem ponad 3500m. Tak więc jestem na starcie, słyszę rytmicznie wybijane dźwięki na bębnach.. dumm, dumm coraz głośniej i szybciej, w taki sposób rozgrzewają do walki nie mogących się doczekać startu zawodników.. Oj mocno mi się udzielił ten klimat, tętno mi wzrastało z sekundy na sekundę.. by tuż przed startem osiągnąć prawie maximum. Było to coś niewątpliwie epickiego, wtedy to zrodziło się pragnienie w moim sercu, stanąć na starcie. Podjąłem decyzję że zrobię wszystko!! co tylko w mojej mocy by za rok być na miejscu tych startujących szczęśliwców, i że wystartuję w jednym z najtrudniejszych biegów ultra w Polsce.. Biegu Rzeźnika. Było to z mojej strony trochę śmiałe pragnienie, biorąc pod uwagę to że do tamtej pory przebiegłem w swoim życiu tylko jeden półmaraton nie mówiąc już o jakimś dłuższym dystansie maratońskim.. a tutaj mam 80km i to po górach.. ale co tam, pragnienie było mocniejsze i tak krok po kroku od początku roku zacząłem przygotowania pod start w Biegu Rzeźnika.. powoli zacząłem kompletować sprzęt, zapoznawać się ze sposobem żywienia podczas tak długiego wysiłku i stosowaniem żeli energetycznych (które do tej pory były dla mnie czymś totalnie obcym) ale przede wszystkim zacząłem myśleć z kim pobiec.. (a bo zapomniałem dodać że Rzeźnika biegnie się w parach) potrzebowałem kompana który wykręca podobne czasy co ja i jest pozytywnie nastawiony do życia (to drugie wiedziałem że się przyda gdy przyjdą kryzysy na trasie ;)) idąc tymi tropami w poszukiwaniach, wybrałem kompana z klubu biegowego Visegrad Maraton, Mariusza Szkaradka który przystał na ten zwariowany pomysł.

 

>>> GALERIA FOTO <<<

 

I tak zaczęło się.. mocny rygor, i ostre treningi wznosiły mnie na coraz nowsze dla Mnie nie znane dotąd poziomy wytrzymałości.. jednak pod koniec przygotowań przegiąłem bagietkę.. i na 1,5 tyg przed startem wkradło się przetrenowanie.. musiałem odpuścić i zaryzykować pauzę aż do samego dnia startu. Dzień przed, pakowanie, rozdzielanie rzeczy na przepaki (których były dwa) sprawdzanie po kilka razy czy wszystko jest na swoim miejscu.. potem zrobienie sobie od razu śniadania by nie musieć tego robić jak wstanę w środku nocy.. i tak po tych wszystkich czynnościach, patrzę na zegarek.. o Shit!! jest już po 22 a o 1:20 zaplanowana pobudka, no cóż.. wypoczęty to raczej biec nie będę :/. Wstaję po 3 godzinach snu, niemal wyskakując z łóżka, szybka toaleta, szybkie ubieranie i jeszcze szybsze śniadanie.. jedziemy na start. Na miejscu 1500 zawodników w 750 drużynach, odnajduję Mariusza, ustawiamy się na starcie.. Serce bije coraz mocniej, wszystko dzieje się jak by w zwolnionym tępię, dochodzi do mnie fakt że właśnie się realizuje pragnienie mojego serca.. stoję na starcie Biegu Rzeźnika i zaraz wystartuje, moje 4 miesiące przygotowań zostanie zweryfikowane. Rozglądam się dokoła i widzę wielu znakomitych biegaczy Ultra.. i ja pośród nich, czas jak by staje w miejscu, czuć podniosłą atmosferę…

 

Zbliża się godzina 3:00 i zaczyna się odlieźnika i powoduje że jest tak cholernie ciężki, bo nie da się go pokonać samemu, a jedynie w parze.. weryfikuje on umiejętność współpracy, komunikowania i słuchania. A więc rzuciłem temu piekielnemu biegu wyzwanie a on zaczął mnie sprawdzać z każdym krokiem i sekundą z wytrwałości, hartu ducha i działania zespołowego…

 

Plan był prosty, nie wyrywamy od samego początku, tylko biegniemy sobie swoim tempem treningowym, i tak już w pierwszych kilometrach przyszedł test, czy potrafię działać w zespole.. bo co jakiś czas nogi jakoś tak wyrywały mi do przodu :D, narzucając tym samym coraz szybsze tempo, i tylko dzięki Mariuszowi który co jakiś czas mnie uspokajał mówiąc że jeszcze mamy dużo czasu do ścigania.. wracałem pokornie do szeregu.. :_).

 

Wybiegamy z przepaku, po około 10 minutach, wśród okrzyków motywacyjnych kibiców, przebiegamy most kolejowy by zaraz za nim skręcić pod górę, która jak się zaraz okaże będzie się niemiłosiernie ciągła przez następne 9km prowadząc na Jasło. Trzymamy mocne tempo, kijki sprawdzają się idealnie ułatwiając strome podejścia. Ze szczytu kierujemy się teraz w stronę Smereka, jest około godziny 8:00 pogoda jest przepiękna (chociaż co do niej zaczynam mieć pewne obawy.. pierwszy raz błękitne niebo, nie napawa mnie zbytnio radością.. bo już grzeje a jest dopiero wczesny poranek.. ) Zaczynamy stromy zbieg który mocno daje mi w kość.. marzę tylko o tym żeby się już skończył, i tak po około 2 km dobiegamy do ,,Drogi Mirka’’ stokówka (ubita droga) zamknięta dla ruchu samochodami.. przy jej początku stoją wolontariusze, kibicując podają wodę, nie rozdrabniam się biorę całą butelkę.. nie żebym już nie miał wody w bidonach ale zaczyna już mocno prażyć, tak więc oblewam się cały.. spłukując z siebie na tyle ile mogę sól, uff od razu lepiej :_). A tak pro po, wpadnięcie z trasy leśnej wprost na ubitą nawierzchnię, uwierzcie mi nie należy do najprzyjemniejszych.. zaczynam odczuwać stopy które i tak już mocno dostały w kość podczas tego pierońskiego zbiegu, odczucie bólu się potęguje gdy wbiegamy na asfalt, stopy mi goreją, jak bym biegł boso po rozgrzanym słońcem asfalcie, (od tej pory mażę tylko o jednym, wpierdzielić się jak najszybciej do rzeki) no ale cóż pozostaje na chwile obecną zacisnąć zęby i robić swoje. Trasa się dłuży poprzez długie proste i nieustanne zakręty, działa to mocno na psychę.. jednak znajduję na to system i obliczam sobie średnie tempo i ilość kilometrów do przepaku, dzięki temu już wiem mniej więcej za ile powinna się skończyć ta katorga w postaci asfaltu. I tak docieramy do drugiego przepaku, umiejscowionego na 56 kilometrze, ojjj czuje już w nogach te 56km biegania po górkach :_), i wcale nie pociesza mnie to iż wiem z relacji innych, że najgorsza część trasy dopiero przed nami.. Siadam uzupełniam płyny, próbuje coś na siłę jeść ale nie mam na nic ochoty.. a jedyne co udaje mi się w siebie wmusić na tym punkcie to 3 łyżki kaszy jaglanej i pół pomarańczy (no szału nie ma :/ )… za to Mariusz jak widzę nie ma żadnych oporów i niczym odkurzacz zasysa jedzenie popijając przy tym Colę :_).. jazdę z tego obrazka miałem nie małą hehe.

 

Wstaję, czas ruszać z tego przepaku.. o w mordę!! nie jest dobrze, nogi jak z betonu!!, jednak powoli zaczynam nimi przebierać, i po 100m wracam do swojego rytmu.. od razu przed nami pojawia się podejście (7km) pod Przełęcz Orłowicza. Zaczynamy je iście nonszalancko :D, Mariuszowi ta Cola dała takiego kopa że myślałem że zaraz rozszarpie tą górę, ja napierałem zaraz za nim ciesząc się jak małe dziecko.. bo tempo mieliśmy iście zabójcze hehe. Zaczęła się Wetlińska.. słońce mocno już grzeje, ale ratuje nas równie mocno wiejący wiatr, na tyle mocno że Mariusz nie ryzykując woli ściągnąć czapeczkę biegową, by się jej nie pozbyć na zawsze :_). Ale kij tam z czapką bo słyszę informację że coś go zaczynają skurcze skubać, (szybkie puzle w głowie.. przecież magnez zostawił na punkcie, bo był głównym podejrzanym w wiadomej sprawie :_))… sam osobiście skurczów nigdy nie miałem ale na szczęście dmuchając na zimne wziąłem w razie ,,W’’ 2 shoty magnezowe, od razu Mariusz zaaplikował, i po chwili było po problemie. I tak o to biegniemy już dłuższy czas, pokonując przy tym kilka wzniesień, sobie myślę ,, eee… to Wetlińską pewnie już minęliśmy, teraz pewnie tylko jakiś delikatniejszy zbieg i podbieg na Caryńską a za nią prosto do mety.. :_). Pytam jakiegoś turystę czy daleko do tej Caryńskiej? Na to mi odpowiada że jeszcze jesteśmy na POŁONINIE Wetlińskiej….. że co!!!.. Shit!.. No ja Pierdziele!.. Wetlińska to nie szczyt tylko połonina.. :/ hahaha, no tak to jest jak się pierwszy raz zwiedza Bieszczady i to biegiem :_).. zadaje kolejne pełne obaw pytanie ,,to gdzie ta Caryńska?’’ Pokazuje kolejne wzniesienie oddalone…. W Pizduuu! przed nami, (sobie myślę ty to potrafisz chłopie człowieka pocieszyć..) biegnę już wiedząc że niepotrzebnie dopytywałem. Po godzinie od zaaplikowania magnezu, Mariuszowi znowu dają znać o sobie skurcze.. sobie myślę, ostatni shot jaki mamy, nie jest za dobrze, oczywiście szybkie zaplikowanie i gniemy dalej. Ścieżka po Wetlińskiej nie jest prosta, ostre i nierówne kamienie nie ułatwiają biegu, co chwila stopa wykrzywia mi się w nienaturalne pozycje zaczynając przy tym coraz mocniej napierdzielać, ale najważniejsze.. to utrzymać tempo.. dobiegamy do Chatki Puchatka (ps. ciekawe kto wymyślał tą nazwę), gdzie prosząc o tabletkę przeciwbólową dostaję ją od turystów, dziękuję, od razu zażywając. Zaczynamy w końcu zbieg z Wetlińskiej zatrzymując się na szybką toaletę.. słyszę od Mariusza ,, o Cholera!!’’ (na początku myślałem ze go co użarło w tych krzakach) ale sekundę później już wiedziałem o co chodzi bo wrzasnąłem to samo.. kolor moczu nie był taki jak bym tego oczekiwał, byliśmy mega odwodnieni, słońce zrobiło swoje… Od tej chwili uzupełniamy wodę w rytmie co 5 min, przeplatając ją przy tym izotonikiem. Priorytet to jak najszybciej się nawodnić! Jak się okazało musieliśmy zbiec z tej Wetlińskiej na sam dół!!, (do Berehów) by dopiero tam od samego dołu, zacząć zdobywać to najtrudniejsze na tej całej trasie wzniesienie.. Połoninę Caryńską.. ustaliliśmy z Mariuszem że jak już wejdziemy na Caryńską to dajemy z siebie wszystko do samej mety. W Berehah na punkcie kontrolnym meldujemy się na 12 pozycji, szybka woda i atak podbiegu.. Myślę sobie jesteśmy na 70 km, przed nami ostatnie 10km i meta.. jedynie tylko ta pierońska góra przed nami. Ok, zaczynam ostro napierać z przodu, tym razem ja targam górę.. Nagle słyszymy z polany tłum ludzi który dopinguje ,,ogień Andrzej!!, Mariusz dacie rade!!!, ale super uczucie, niemniej do dzisiaj nie wiem kto to był :_), ależ mnie każdy z takich dopingów motywował, i muszę przyznać było tego trochę na trasie.. mnóstwo dobrego słowa, oklasków i motywacji. Dzięki! :_).

 

W połowie podejścia Mariusza dopada kryzys, a do tego pojawia się za nami para zawodników, która nas chwile później mija.. jednak za niedługą chwilę robimy to samo z nimi bo chłopaki przystają w lesie na odpoczynek. Zaczynamy powoli wychodzić z lasu na otwartą przestrzeń.. i wtedy zrozumiałem dlaczego to podejście jest tak ciężkie.. podobne jest ono do trudniejszych Tatrzańskich podejść.. stromo a do tego długie wysokie stopnie, i by przemieszczać się do przodu trzeba wysoko podnosić nogi, dźwigając cały ciężar.. a za nami już ponad 70 km biegu i nie jest łatwo.. jest ciężko, bardzo ciężko!! jednak wiem dobrze że właśnie takie chwile są dla mnie najlepsze (i tak naprawdę w głębi serca to na nie czekam przez całą trasę), bo to właśnie one mnie kształtują, i pokazują prawdziwie kim jestem.. wtedy kiedy jest naprawdę źle i jest się na granicy swojej wytrzymałości, kiedy serce wali jak oszalałe, pot zalewa oczy, płuca nie nadążają z wymianą tlenu a przed oczami pojawiają się mroczki, wtedy tak naprawdę czuję że żyję!! I to jest moja największa siła, kiedy każda cząstka mnie mówi dość.. a ja przyspieszam, i to nie siłą mięśni a siłą woli.. zamykam w takich chwilach sam ze sobą, odcinając wszystko co dookoła, jednak chwila, chwila!! myślę.. to nie jest bieg indywidualny a drużynowy! otrząsam się i oglądam za siebie, dostrzegając 300m niżej ekipę którą minęliśmy w lesie, a która właśnie mija Mariusza, zwalniam i wolnym już tempem powoli przemieszczam się na szczyt czekając aż dołączy Mariusz, kwestia czasu i wymijają mnie koledzy z lasu. Przy szczycie dociera do mnie Mariusz, patrzę i widzę że te podejście zrobiło z Nim czystkę.. wtedy zaczynam śpiewać słowa kultowej nuty którą każdy z Rzeźników kojarzy.. ,, ehh Caryńska coś ty mi krwi napsuła..’’ hehe Mariusz się uśmiecha i wiem że będzie dobrze.. pytanie, wszystko ok? ..,   Ok… bez rozwodzenia się obrót i biegniemy, 100m dalej oglądam się za Mariuszem który z trudem maszeruje, dochodząc pada na ziemie.. SKURCZE!! Pyta czy mam jeszcze Magnez, mówię że tylko dwa miałem a które już zaaplikował.. Staram się rozmasować mięśnia, Mariusz wije się na ziemi w bólach, ostro walczymy i w końcu miesień puszcza.. Mariusz mówi że jak tak dalej będzie to nie widzi tego zbytnio kolorowo, w tym momencie nasz plan złamania 10h stoi mocno pod znakiem zapytania, chwile później pytamy jakąś wycieczkę z którą się wymijamy, czy nie mają magnezu, okazuje się że jedna kobieta ma 2 tabletki!! :_).. ehh, dziękuje Ci Panie Boże że wysłuchujesz moich modlitw :D.

 

Biegniemy już 9h 05min a przed nami 7km do mety, zaczynam wolnym truchtem… powoli zwiększając tempo nasłuchuje czy Mariusz biegnie za mną, a w myśl umowy (że od szczytu dajemy z siebie wszytko) zaczynam biec coraz agresywniej, zaczyna się zbieg, biegniemy już w niektórych miejscach na złamanie karku, stopy bolą niemiłosiernie.. każdy krok to katorga do tego stopnia że łzy cisną się same do oczu, jednak brawa i doping turystów ze szlaku mocno podnosi na duchu i dodaje skrzydeł. Cały czas w dół i w dół a końca nie widać, zaczynam pytać się turystów ile do dołu, rozbieżność odpowiedzi dobija.. 30min, 50 min :/, w głowie pytanie, czy zdołamy złamać te 10h ?.. w końcu słyszę że jeszcze około 700m, no.. w końcu jakaś konkretna odpowiedź i jak się okazuje prawdziwa, ale od dołu do mety jest jeszcze 0,5km, czuć już zapach mety.. wbiegamy na asfalt a tam wzdłuż trasy mnóstwo kibicujących ludzi, krzyczących.. ,,Dajesz!!’’ ,,Jeszcze trochę!’’ ,,Brawo!’’, niosą oni nas dopingiem, wpadamy w zakręt za którym ukazuje się naszym oczom upragniona meta, przebiegamy przez wiwatujący tłum.. ostatnia prosta i JEST!!!! Udało się!! Jesteśmy wymęczeni jak konie po westernie ale cel został zrealizowany.. przebiegamy przez linię mety z czasem 9h 40min 29sec.. Zrobiliśmy to! moje serce niemal eksploduje z radości. Witam się ze znajomymi mordkami z Beskid.TV którzy czekają na mecie.. i powoli dochodzi do mnie fakt co udało nam się zrobić.. debiut i łamiemy czas 10 godzin, w konsekwencji tego wyczynu jesteśmy na 13 miejscu w Generalce.. YEEEEAAAHH!!!.

 

Po szybkim posiłku, strzała do rzeki oddalonej 200m od mety.. zrealizować pragnienie które towarzyszyło mi od 45 kilometra.. Rzeka.. Ufff ale ulga!! Wkładając stopy do wody prawie że słyszałem jak woda paruje, rozgrzane do czerwoności mięśnie i stawy w końcu mogły ostygnąć.   Próbuje znaleźć słowa by nazwać ten stan w jakim wtedy byłem tak siedząc w tej rzece, niemal płacząc z radości ale żadne go nie potrafią oddać. Tak to już jest gdy spełniamy swoje marzenia, a jedno z nich właśnie w tym momencie zostało zrealizowane :_). Dziękuję wszystkim którzy się za Mnie i Mariusza modlili, przyjaciołom którzy trzymali kciuki i dopingowali, rodzinie która jest zawsze przy Mnie. Dziękuje również firmie RTCK (Rób to co Kochasz) rtck.pl wspierającej mnie na drodze rozwoju moich talentów :_).

 

autor: Andrzej Tokarz