Relacja K-B-L

Relacja K-B-L

Nie wypadało mi postąpić inaczej jak zmienić trasę na 110 km. Niestety zima została stracona na kontuzję i przygotowania ruszyły dopiero od długiego weekendu majowego, a po drodze zrezygnowałem z udziału w Rzeźniku (co chyba jednak było uśmiechem losu) i Supermaratonu Gór Stołowych (do którego mam duży sentyment). W ciągu tych paru tygodni starałem się dużo biegać, ale z uwagi na krótki okres przygotowawczy pominąłem szybkie akcenty, a postawiłem na długie, wolne wybiegania po Lasku Wolskim i okolicach Magury Małastowskiej.

Do Lądka docieramy w czwartek, oglądamy start zawodników na 130 i 240 km. Pada deszcz, ale w piątek wychodzi słońce. O 17:30 pod Zdrój Wojciecha podjeżdżają autobusy , które wywożą nas do Kudowy-Zdrój. Na miejsce startu docieramy kilkanaście minut po  18, a wiec przez prawie 2 godziny możemy podziwiać biegaczy kończących trasę 130 km oraz uczestników trasy 7 Szczytów, którzy ostatnie 110 km będą biec tą samą trasą co my. Siadamy z Justyną oraz Maćkiem (naszym kolega z Visegradu…) na ławeczce w parku zdrojowym i spędzamy wolny czas na żartach, omawiamy taktykę, planujemy międzyczasy itp. O 20:00 ruszamy, Maciek wyrywa hart do przodu jak, a Jućka zostaje z tylu. Początek pod górę, ale stosunkowo szybko zaczyna się zbieg, a potem znowu podejście. Około 30 minutach od startu połykam pierwszą tabletkę Saltsticka, a 20 minut później żel. Od tej pory powtarzam ten rytuał co godzinę, co chroni mnie przed cały bieg od większych kryzysów i kurczy mięśni. Doganiam Maćka po około 3 kilometrach i biegniemy dalej razem, ale tuz przed Błędnymi Skałami Maciej zostaje z tylu. Następne kilka kilometrów biegu to znany mi fragment trasy Supermaratonu Gór Stołowych, ale poprowadzony w przeciwnym kierunku. Wkrótce robi się ciemno, więc zakładam czołówkę. Po 2 godzinach docieram do schroniska w Pasterce, uzupełniam wodę oraz colę, połykam kilka bananów i ruszam w stronę Szczelińca. Po wyjściu z punktu spotykam Tomka, z którym będę biegł razem aż do 73 km. Zaczyna się mocne podejście (momentami zatyka), ale po kilkudziesięciu minutach docieramy na Szczeliniec (ok. 18 km trasy), dzwonię do żony żeby poinformować, że żyję i mam się dobrze. Następnie wchodzimy na trasę turystyczną wokół szczytu. To jeden z kilku magicznych momentów tego biegu, kiedy błądzimy kamienną ścieżką wśród skał, momentami schodząc “na kolana” aby przedostać się pomiędzy głazami.

Po zejściu ze Szczelińca zaczyna się kilkunastokilometrowy odcinek prowadząca drogami i ścieżkami leśnymi m.in. przez Skalne Grzyby w stronę Wambierzyc. Ten fragment był dosyć prosty technicznie, z małą ilością podbiegów, niewiele asfaltu, ale pomni dalszej części trasy staramy się oszczędzać siły i unikamy podbiegania pod wzniesienia. Po północy przebiegamy przez centrum Wambierzyc, tuż przed bazyliką, a następnie przemierzając drogę polną docieramy do Ścinawki (40 km), gdzie czeka nas serwis. Na punkcie zostaliśmy potraktowani jak królowie – przy wejściu do namiotu podbiegają wolontariusze z zapytaniem “Czego Ci potrzeba?”. Połykam kilka kanapek z szynką, wypijam 4-5 kubków herbaty z dużą ilością cukru, uzupełniam ciecze i ruszam dalej początkowo po asfalcie. Po kilku kilometrach zaczyna się podejście, a nas mija niewiasta, która mknie jak rakieta. Co ciekawie, owa niewiasta biegła 240 km, w nogach miała już ponad 170 km i jeszcze nie raz na trasie zawstydziła nas przy podejściach. Po zakończeniu podejścia do Góry Wszystkich Świętych wbiegamy na drogę krzyżową i zmierzamy do Słupca, który pokonujemy dreptając pomiędzy licznymi budynkami mieszkalnymi. Niektórzy mieszkańcy nie śpią i dopingują wszystkich głośną pomimo późnej pory (2-3 rano). Za Słupcem znowu wspinamy się pod górę w las, a tuż przez 5:00, kilkanaście minut p świcie, docieramy na Przełęcz Wilcza (ok. 60 km), gdzie znajdował się kolejny punkt żywieniowy. Połykam kabanosy i ser żółty, uzupełniam wodę i dalej ostro w górę, na szczęście podejście krótkie, a potem już albo w dół, albo prawie płasko. I tak aż do Barda, gdzie docieramy przed 7:00. W miasteczku ludzie patrzą na nas jak na wariatów, a my szczęśliwi ,że jesteśmy już tak daleko (i zarazem blisko mety), docieramy do punku żywieniowego. Szybko wypijam barszczyk, zjadam żelki, piję kilka herbat, a Tomek zmienia buty i strój. Zaczynam marznąć, więc postanawiam, że wyruszam dalej sam. W końcu zostało “tylko” 37 km, które zaczyna się kolejną drogą krzyżową, ale tym razem mocno pod górę. Po około 2 km docieram pod kapliczkę, potem lekko w dół, a następnie kilka mocnych podejść aż do osiągnięcia Kłodzkiej Góry za którą nastąpił karkołomny zbieg do parkingu przy Przełęczy Kłodzkiej, gdzie znajdował się kolejny punkt żywieniowy obsługiwany przez załogę z “Kaszubskiej Poniewierki”. Odcinek z Bardo do Przełęczy Kłodzkiej był chyba najtrudniejszy z wszystkich, a kilkusetmetrowy końcowy zbieg do punktu prawie całkowicie skasował mi mięśnie i od tej pory mam problem ze sprawnym zbieganiem. W punkcie uzupełniam tylko wodę i colę, przygotowuję 3 żele i ruszam na ostatnie 25 km. Wspinając się na Ptasznik rozmawiam z innym biegaczem, który tak mknął  z Góry Kłodzkiej, że przeoczył punkt żywieniowy.  Opowiada, że KBL to jego ostatnia szansa na sukces biegowy w tym sezonie, gdyż musiał zejść z trasy Rzeźnika (jak widać, nie tylko mi nie dane było zaliczyć tego biegu). Kolega zostaje za mną na zbiegu z Ptasznika, a ja samotnie pokonuję ostatnie podejście na tym odcinku i zbieg do Orłowca. W punkcie znowu uzupełniam ciecze, a oczy cieszą się na widok chłodnego piwka (dla biegaczy!!!). Serce się kraje, ale rozsądek mówi, że taki napój to dopiero na mecie. Więc ruszam dalej świadomy, że czeka mnie około 6 km mozolnego, niekończącego się wspinania pod górę. Znając ten odcinek z trasy Złotego Maratonu oraz Ultratrail mam pełna świadomość co mnie czego, ale i tak siły zaczynają mnie opuszczać. Po wejściu na przełęcz zaczyna się długi zbieg w stronę Lądka Zdrój. Pomimo problemu ze sprawnym podnoszeniem nóg staram się maksymalnie wykorzystać dobrodziejstwo grawitacji i powoli truchtam w stronę mety. W pewnym momencie słyszę za sobą odgłos świadczący ktoś z tyłu mnie dogania, ale na szczęście dla mojego morale to tylko czołówka półmaratonu. Mijam Lutynię i docieram do Lądka, a „czując” metę nogi odzyskują sprawność. Ostatni łagodny zbieg chodnikiem, nawrót pod fontanną i upragniona meta.

W sumie fajny, ładny widokowo bieg. Obyło się bez większych kryzysów i bez dużego bólu. Trochę szkoda, że nie udało się zmieścić w 16 godzinach, ale bez w pełni przepracowanego okresu przygotowań lepiej pewnie być nie mogło. Na mecie dostaję zimne piwko bezalkoholowe, zamieniam parę słów z Głównym Sędzią Zawodów, no i idę do łóżeczka odespać nockę. Maciek i Jućka też szczęśliwie docierają do mety, więc wszyscy cali i zdrowi (z małymi zakwasami) obiecujemy sobie, że wrócimy tu za rok.

Autor: Tymoteusz Zydroń