Relacja z Rzeźnika 2016

Relacja z Rzeźnika 2016

 

Do biegu pozostało 7 tygodni, a w międzyczasie maraton w Łodzi. Po maratonie 2 tygodnie na wypoczynek i mała panika czy zdążę się w 5 tygodni przygotować się do Rzeźnika. W końcu „robię” kilka 20-kilometrowych wycieczek biegowych po okolicznych „krzakach” – po ubiegłorocznej Prehybie już wiem, że lepiej potruchtać po małych górkach niż biegać tylko po asfalcie. W międzyczasie zastanawiam się co zabrać w trasę. Duzy dylemat dotyczy przede wszystkim żywienia, po 64 km na krynickim festiwalu biegowym wiem, że żele nie wystarczą. W końcu postanawiam potraktować Rzeźnika jako eksperyment i decyduję się na jeden z przepisów z ksiązki „Kuchnia dla biegaczy”. Zakładam, że bieg pozwoli zebrać mi doświadczenie, które zaprocentuje w kolejnych biegach ultra.

 

W końcu nadszedł ten dzień. W czwartek wyprawa do Cisnej po odbiór pakietu. Ja jadę z żoną z Gorlic, a Jarek znalazł nocleg gdzieś w okolicach Komańczy. W drodze spotykamy dziko żyjącego żubra, który kilkanaście metrów od drogi dostojnie spożywa posiłek – dobry znak (?). Do biura zawodów docieramy zaraz po 17:00, odbieramy pakiet, zostawiamy rzeczy na przepak i idziemy pogadać chwilę ze znajomymi. Jarek wydaje się trochę spięty, przyznaje, że jest lekko spanikowany jutrzejszym szaleństwem. Biorę to za dobrą monetę – ja też przed krynickim ultra byłem strasznie zdenerwowany. Ja na szczęście przyjmuję perspektywę jutrzejszego biegu na spokojnie – limit 16 godzin nie jest przecież tak wyżyłowany jak w pozostałych biegach festiwalu. W końcu rozstajemy się i każdy jedzie do swojego miejsca noclegu. Żona odwozi mnie do naszych znajomych w Rymanowie, z którymi studiowała. Jeden z nich (Piotrek) też startuje w Rzeźniku. Wieczór spędzamy na rozmowach o biegach, dzieciach i wakacjach. Śmiejemy się, że nasze spotkania w ostatnim czasie to głównie okolice tras biegowych. Następne planujemy na Łemkowynie. O 22:30 idziemy do łóżeczek na krótki sen. Pobudka o20 minut po północy, skromne śniadanie i o 1:30 wyjazd do Komańczy. Na miejsce docieramy około 30 minut przed startem, odnajduję Jarka i pozostałych chłopaków z Brzeska (Bartek i Igor). W końcu ustawiamy się pod koniec stawki i czekamy na sygnał startu.

 

Punktualnie o 3:00 słyszymy odgłos wystrzału i ruszamy. Początek po biegu ciągnie się po szerokiej, ale miejscami dziurawej drodze. Obserwujemy pierwsze dramaty: upadki, kontuzje. Do Duszatyna docieramy tuż przed świtem, a widok słynnych jeziorek osuwiskowych zapiera mi dech w piersiach. Dodatkowo uroku chwili dodają rozświetlone lampki biegaczy, które odbijają się na wodzie. Zaczyna się pierwsze dłuższe podejście i mam pierwszy kryzys, głównie w głowie, które będzie się ciągnął aż za Cisną. Ale w końcu biegniemy w parze i nie mam zamiaru psuć partnerowi zabawy, więc wciąż mozolnie poruszam się do przodu. Na trasie tłoczno, co powoduje, że momentami trudno biec. Po nieco ponad czterech godzinach docieramy do Cisnej, a Jarek na widok klaszczących kibiców wpada w amok – przyspiesza tak, że ja z wywieszonym językiem (podobno to według jednego z członków Radu Naukowej BPN znak rozpoznawczy uczestników biegu Rzeźnika) próbuje nie stracić go z oczu. Wbiegamy na orlik, szybko łykamy coca-colę, uzupełniamy wodę, zabieramy kijki, butelki coli i ruszamy dalej. Na torach w Cisnej skręcamy w prawo i wpadamy do lasu. Cudownie, znowu las, w tle odgłosy z przepaku, a przed nami około 50 km trasy. Długie podejście pod Małe Jasło, a ja dziękuję, że mam kijki. Jarek informuje mnie, że nogi dają mu sygnały ostrzegawcze (kurcze?), ale jakoś pniemy się w górę. W pewnym momencie mijamy „połówkę” i moje ciało oznajmia: „Damy radę, jeszcze tylko 40 km”. W międzyczasie parę razy zatrzymuję się, aby zjeść (przełknąć) moją mieszankę żywieniową. W końcu docieramy do Okrąglika i za parę chwil zbiegamy do Smereka. Dobiegamy do drogi Mirka, która prowadzi do kolejnego przepaku. Jarek zaczyna kuśtykać – odzywa się ból więzadła w kolanie, więc interwałowo przeplatamy bieg z chodem. Ale tuż przed punktem, na widok fotografa, noga przestaje boleć. Uzupełniamy zapasy coca-coli, ja pozwalam sobie na posiłek składający się z opiekanych ziemniaków i pierogów. Lepszego jedzenia nie pamiętam, ale nie dokończywszy posiłku, szybko wychodzimy z przepaku aby dostać się do ambulansu i zamrozić kolano.

 

Zaczyna się kolejne długie podejście, tym razem pod Paportę. Najedzony czuję przepływ sił, ale za to Jarka dopada kryzys, ma kurcze. Powoli jednak pniemy się w górę, a gdy pojawia się zbieg to truptamy. Znowu mijamy Okrąglik, a w międzyczasie obserwujemy, że bieg nie tylko nam sprawia ból. Nie ma co jednak narzekać, bo do mety coraz bliżej. Jarkowi coraz trudniej walczyć z bólem, ale myśl, że za chwilę ostatni punkt z wodą, powoduje, że zaciska zęby i biegnie. Po drodze możemy podziwiać Bieszczady po polskiej, jak i słowackiej stronie. Dopiero na „starość” zaczynam doceniać piękno gór i to, że biegnąć mogę w stosunkowo krótkim czasie zobaczyć tak dużo. Wreszcie docieramy na Przełącz nad Roztokami, ale niestety nie ma tu ambulansu. Sytuację ratuje jeden z zawodników, która daje nam tabletkę przeciwbólową. Uzupełniamy colę i dalej w drogą – ostatnie 16 km. Wspinamy się na Rypi Wierch, w zasadzie to ostatnie wzniesienie, a po nim zostają już tylko króciutkie podbiegi. Ten odcinek, mimo stosunkowo małej ilości podejść, daje nam mocno w kość. Kilometry dłużą się niemiłosiernie, ale idzie nam całkiem przyzwoicie, nawet kogoś wyprzedziliśmy. W końcu wybiegamy z lasu i zostaje ostatnie 3,5 km w słońcu po szutrze i asfalcie. Jarek ledwie idzie, widzę, że mocno cierpi. Na tym odcinku, a przede wszystkim na ostatnim kilometrze, mija nas przynajmniej 15 par, ale i tak jesteśmy szczęśliwi bo meta tuż, tuż. W końcu słyszymy głos spikera, więc zmuszamy się do biegu. Kilkanaście metrów przed metą dobiega do mnie córka i w trójkę wbiegamy na metę. Za linią jakiś męski głos woła mnie po imieniu. To Witek (przez niego kilka lat temu uwierzyłem, że każdy może przebieg maraton), który jako wolontariusz wręcza mi piwo i puszkę coli. Idę odebrać mój worek z rzeczami, a córka zadaje mi pytanie „Co tak wolno biegłeś?” i oświadcza „Jak ja wystartuję w Rzeźniku to przybiegnę na metę szybciej od ciebie!”. Widząc brać biegową wspinającą się pod górę na dodatkowy odcinek prowadzący do Cisnej, w mojej głowie rozkwita myśl „może spróbować przebiec Hardcora?”. Jednak na szczęście bramkę startową na ten odcinek szybko zamykają. Idę więc do chłopaków pogratulować im wyniku i jeszcze trochę porozmawiać z Jarkiem. Bartek z Igorem przybiegli ok. 30 minut przed nami, chociaż przyznali, że końcowy odcinek też mocno cierpieli. Ponadto Bartek oznajmia, że dzisiejsza trasa była dla niego trudniejsza niż ubiegłoroczna. Ja z jednej strony czuję się zadowolony bo udało się nam dobiec, ale z drugiej strony marzyłem o nieco lepszym czasie. Zdaję sobie jednak sprawę, że na trasie popełniliśmy wiele błędów – głównie żywieniowych. Brak „normalnego” jedzenie, spożywanie tylko żeli i picie coca-coli spowodowało, że ostatnie kilometry przemieszczaliśmy się „na oparach”. Ja dodatkowo spakowałem do plecaka tak dużo rzeczy jakbym się wybierał na pieszą wycieczkę, a nie na bieg. Na szczęście zabraliśmy kijki, co nam zaoszczędziło wiele zdrowia na podejściach. W drodze powrotnej do domu zaczynam odczuwać skutki biegu, w zasadzie boli wszystko. Moja żona opowiada, że na mecie ktoś trzymał transparent z napisem „Szachy tak nie bolą!” – to prawda, ale czy dają tyle satysfakcji? Na drugi dzień dzwoni Jarek, informuje, że noga strasznie mu spuchła, jest czerwona, a poza tym wszystko go boli i mówi, że jeszcze długo nie zamierza biec żadnego dłuższego biegu. Kilka godzin później dowiaduję się, że pojechał na pogotowie, bo ból w nodze narastał. Na SOR-e powiedzieli, że ta czerwona opuchlizna to prawdopodobnie róża – zakaźna choroba skóry. W głowie panika – trzeba ratować chłopa, ale na szczęście na drugi dzień róża robi się żółta, a ból stał się mniejszy. Za to coraz większych kształtów zaczął nabierać pomysł powrotu do Cisnej. W końcu trzeba się zrewanżować trasie za wszystkie niedogodności…

 

Na zakończenie chciałbym jeszcze podziękować JARKOWI za zaproszenie na Rzeźnika! To była niesamowita przygoda, która długo pozostanie w mojej pamięci. Barwy Stowarzyszenia Visegrad Maraton Rytro oraz Sekcji Biegowej PTT o. Beskid Nowy Sącz podczas Rzeźnickiego Weekendu Biegowego reprezentowali także:

 

Bieg Rzeźnika:

  • Jan Tomasiak & Robert Tomasiak – 11:42:28
  • Jolanta Augustyńska & Sabina Słowińska – 13:57:20
  • Łukasz Mikulski & Robert Biernacki – 14:54:11
  • Irena Kisińska & Jarosław Kisiński – 15:09:05

 

Rzeźniczek:

  • Daniel Koszyk – 3:12:50
  • Jacek Poręba – 3:25:39

 

A w biegach dla dzieci i młodzieży udział wzięli także Kajetan, Klementyna i Kornel Tomasiak.

 

Autor: Tymoteusz Zydroń